20 maja 2015

Nawrócenie

Kiedy pomyślę o moim życiu przed nawróceniem, to mi się robi niedobrze.
Zresztą po tzw. nawróceniu też nie byłam aniołkiem (to tak w nawiązaniu do poprzedniego wpisu).
Nawróciłam się niejako z rozsądku.
Po pierwsze stwierdziłam, że to i tak nic nie kosztuje. Coś na zasadzie "a co mi tam".
Po drugie, miało na to wpływ doświadczenie z piekła rodem.
I choć niektórzy uważają, że miałam sugestywny sen, w którym Bóg chciał mi na istnienie smutnej rzeczywistości zwrócić uwagę, to ja mogę tylko dodać od siebie, że nie życzę nikomu takiego snu.
Bycie wciąganym do piekła - proszę mi wierzyć - nie jest niczym fajnym.
Zresztą to, co wtedy zobaczyłam, było całkowicie sprzeczne z moimi poglądami.
Po obudzeniu byłam w głębokim szoku.
Ten stan utrzymywał się na stałym poziomie przez kilka dni.
Dopiero w rok po wypowiedzeniu magicznych słów, że przyjmuję Jezusa za swojego Pana, pomalutku zaczęło przemieniać się moje wnętrze. Rzecz jasna, na lepsze.
Poza tym moment mojego nawrócenia zbiegł się w czasie z pewną znajomością.
Ktoś omotał moje serce i naprawdę miałam coś innego w głowie - znacznie ciekawszą alternatywę, którą i tak szlag trafił.
Moje serce zostało złamane, a mi nie pozostało nic innego, jak przyjść z tym do Pana.
Bóg w dużym stopniu uleczył je, jednak nie do końca.
Czasem zdrowienie, to proces który rozkłada się na lata.
Ten czas jest wprost proporcjonalny do poniesionych strat.
Rewolucyjne zmiany nie zawsze wychodzą nam na dobre.
A czasem po prostu sami na nie nie pozwalamy.
W każdym bądź razie słowa "cierpliwość", albo "poczekaj" nie należą do moich ulubionych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli byłeś tu, przeczytałeś wpis, pozostaw komentarz, podziel się swoimi spostrzeżeniami z innymi.